Gdy tak słucham dziś ludzi związanych z KOD, którzy alarmują, że demokracja się skończyła, grozi totalitaryzm i wracają czasy jak w PRL, ogarnia mnie pusty śmiech. Bo ja te czasy dobrze pamiętam. Dlatego dziś zrywam kolejną kartkę z kalendarza rocznicowych wspomnień.
W poniedziałek 4 stycznia, 34 lata temu, powoli następowała stabilizacja. Po trzech tygodniach od wprowadzenia stanu wojennego przywrócono połączenia telefoniczne, a w szkołach podstawowych i średnich rozpoczęły się lekcje.
Życie w moim domu też zaczynało się normować – dzieci po przerwie po raz pierwszy odwiozłam do żłobka i przedszkola, mąż od Sylwestra był już w domu. Wprawdzie telefon wciąż milczał (miał być podłączony 14 grudnia, nikt jednak nie spieszył się, aby tę zaległość nadrobić), ale nic nie wskazywało na to, że właśnie wtedy stan wojenny kolejny raz da o sobie znać, tym razem uderzając w pracowników uczelni.
Przywykłam do tego, że gdy mąż był w domu, moje mieszkanie stawało się miejscem spotkań działaczy „Solidarności”. Tak było i tym razem. Narady, ustalenia… Późnym popołudniem mąż wraz gośćmi, z którymi się spotkał, udał się na dalszą dyskusję do innego mieszkania na osiedlu. Niedługo potem usłyszałam dzwonek do drzwi i dowiedziałam się od znajomej, że mąż nie będzie nocował w domu, bo są masowe internowania wśród pracowników uczelni. Dałam jej dla męża szczoteczkę do zębów i piżamę. Miał wrócić rano, aby odwieść dzieci do żłobka i przedszkola.
Dzieci w tym wszystkim wykazywały wiele zrozumienia, cichutko w swoim pokoju zajmowały się swoimi sprawami.
Było już późno, dzieci w łóżkach, gdy ze świstem opon zaparkował jakiś samochód przed moim blokiem. Samochodów wtedy jeździło mało, a brak benzyny sprawiał, że te, które były, raczej nie były uruchamiane. Głośny trzask drzwi na klatce schodowej, tupot kroków – nie miałam wątpliwości, że niebawem usłyszę dzwonek do drzwi.
– Kto tam? – zapytałam.
– Milicja. Czy jest Tadeusz Jakubowski?
Wpuściłam trzech mężczyzn, dwóch było w cywilu, jeden w mundurze. Wyjaśniłam, że męża nie ma w domu, nie wiem gdzie jest i kiedy wróci. Wtedy pytania skierowali do dzieci. Zaimponował mi mój starszy syn 6,5-letni Piotrek, który wyczuł, kto i po co przyszedł. Milczał, nie odpowiadając nawet na pytanie jak się nazywa i ile ma lat. Tak jakby czytał „Małego konspiratora”. Pewnie zdawał sobie sprawę, że cokolwiek powie, może zaszkodzić. Jego młodszy brat zagadywał tylko nieproszonych gości o orzełka na czapce, mundur czy broń, którą zauważył w połach płaszcza. Nie pogadali sobie z dziećmi.
Moi nieproszeni goście zapowiedzieli, że poczekają na męża, jak będzie trzeba aż do rana. Rozsiedli się w gościnnym pokoju. Nie musiałam ich jednak gościć całą noc – było im za gorąco, a zimowych płaszczy z bronią zdjąć nie mogli. Przed północą wręczyli mi wezwanie dla męża, aby się stawił nazajutrz w siedzibie WUSW na Muzealnej „w sprawie urzędowej” w charakterze „strony”.
Dopiero, gdy zostałam sama z dziećmi, Piotrek zapytał:
– Mamusiu, on byli po tatusia, prawda?
Dzieci szybko dojrzewają. To Piotrek mnie ostrzegał każdego trzynastego, gdy zapalałam świeczkę w oknie o 19.30, że gdy mnie internują, on i jego młodszy brat pójdą do domu dziecka. I prosił, abym nie chodziła na demonstracje z tego samego powodu. Zawsze wiedział, gdy spotykałam się potajemnie z mężem, aby przekazać mu wykupione w sklepie mięso na kartki, po co wychodzę, ale nigdy o nic nie dopytywał. Najczęściej zostawiałam dzieci same w domu na kilka godzin (dziś to nie do pomyślenia). Podobnie, gdy trzeba było o świcie zająć kolejkę w mięsnym. Gdy dziś to opowiadam wnukom, nie dowierzają.
We Wrocławiu 4 stycznia internowano ponad 80 pracowników wyższych uczelni. Akcją objęto znacznie więcej osób, ale część z nich, tak jak mój mąż, uniknęła internowania i w ukryciu rozpoczęła podziemną działalność.
Akcja 4 stycznia 1982 roku to był kolejny element zastraszania środowiska. Niedługo potem uderzono w studentów. 13 stycznia w akademikach Politechniki Wrocławskiej przy ul. Wittiga śpiewających patriotyczne pieśni żaków spałowano i zatrzymano.
Gdy na drugi dzień wracałam tramwajem z moim młodszym trzyletnim synem ze żłobka do domu, ten jakby nigdy nic, zaczął na cały głos śpiewać „Żeby Polska była Polską” (znał wszystkie zwrotki). Pasażerowie zamarli ze strachu, wpatrując się w zaszronione szyby, jakby się bali słuchać. Aby nikt przypadkiem nie pomyślał, że mają coś z tym dzieckiem wspólnego. A tymczasem Tomek poszerzał swój repertuar „Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chylonii, dzisiaj milicja użyła broni, to partia strzela do robotników, Janek Wiśniewski padł” – wykrzykiwał na cały głos. Tylko grupa studentów nie bała się do niego podejść, pochwalili, poczęstowali kartkowym wyrobem czekoladopodobnym. Dziecko włożyło czekoladkę do ust i na chwilę zamilkło. Wtedy jeden ze studentów powiedział: „Słuchaj mały, jak tak będziesz śpiewał, to przyjdzie do ciebie wujek z ZOMO”.
Takie to były czasy. I jeżeli ktoś z KOD twierdzi, że dziś jest tak samo, jak wtedy, to cóż powiedzieć. Można się tylko roześmiać.
Małgorzata Wanke-Jakubowska
Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.