O ludziach takich jak Ludwik Marszałek ps. „Zbroja” nie wystarczy powiedzieć, że urodził się, wykształcił, wstąpił do wojska, brał udział w kampanii wrześniowej. Istoty losów podobnych mu postaci wcale nie stanowi działalność konspiracyjna – najpierw w ZWZ, potem AK, wreszcie w strukturach powojennej organizacji niepodległościowej Wolność i Niezawisłość, której członkowie nie godzili się na przyjęcie porządku jałtańskiego w Polsce, a wraz z nim okupację naszego kraju przez Armię Czerwoną i jej politycznych mocodawców.
Kiedy czytamy biografie tych ludzi, czasami zastanawiamy się, dlaczego nie chcieli „tak po prostu żyć”. Ja myślę, że chcieli. To nie byli wariaci, samobójcy, po dzisiejszemu – terroryści. Ludwik Marszałek skończył przed wojną gimnazjum w podkarpackiej Dębicy, które dawało mu wstęp w progi polskiej inteligencji. Jako żołnierz przedwojennego Wojska Polskiego znał wartość rozkazu. Miał żonę i dwoje małych dzieci, Marysię i Krzysia. Nie miał powodu umierać i nie chciał tego. Ukrywał się, by żyć – od grudnia 1946 pracował we Wrocławiu jako kierownik kompleksu garaży i mechanik samochodowy. Rodzinę chronił u znajomych w Ziębicach. Ale nie miał szans na szybki awans zawodowy ani zakup mieszkania, bo chciał tego, z czego został okradziony jego naród – niepodległości.
W dokumentach sporządzanych przy okazji rozpracowywania „Zbroi” przewija się kilkanaście nazwisk referentów, kierowników, oficerów Urzędu Bezpieczeństwa. Aż tylu, by znaleźć go na tym naszym „dzikim zachodzie”, przypisać mu specjalnego agenta, opracować plan ujęcia. Przy aresztowaniu w dniu 12 grudnia 1947 r., gdy pojawił się w punkcie kontaktowym na ławce tuż przy szpitalu u zbiegu ulic Trzebnickiej i Ołbińskiej, brało udział dwóch ubeków. Po przewiezieniu do więzienia i konfrontacji z ujętym wcześniej członkiem zarządu WiN, osadzono go w pojedynczej celi. Potem wielomiesięczne przesłuchania przez zmieniających się jedenastu oficerów, którzy bynajmniej nie pozostali anonimowi. W czasie śledztwa stosowano wobec niego metody, które doprowadziły go do obłędu i utraty mowy. Major „Zbroja” wychudł, według świadectwa strażnika śledczego miał zapadnięte oczy, często masował obiema rękami głowę, zwijał się z bólu. Coś jednak dało mu siłę, by przygotowanego w czerwcu 1948 r. aktu oskarżenia nie podpisać.
Gdy po dwóch miesiącach słuchał wyroku śmierci, miał przed sobą świeżo upieczonego sędziego, Zygmunta Bukowińskiego. On też miał „przeszłość”: służył w małopolskiej AK, miał rodzinę na Zachodzie, brata księdza w łagrach za Uralem, nawiasem w zeszłym roku beatyfikowanego przez Papieża. Tylko, że dla niego ta rzeczywistość stanowiła balast, który trzeba było gdzieś porzucić. Skazanie na śmierć Marszałka to miał być jego pierwszy sukces zawodowy, w którym pokładał nadzieję na przyspieszenie kariery w wojskowym wymiarze sprawiedliwości. 11 sierpnia majora „Zbroję” przewieziono do więzienia na Sądową, gdzie dalej „wykazywał wrogie oblicze w stosunku do obecnego ustroju, nie okazał skruchy”. W celi nr 43 w Pawilonie I przy Kleczkowskiej czekał na wykonanie wyroku przez trzy miesiące, w trakcie których wielokrotnie prosił o widzenie z żoną. Szef Wojskowego Sądu Rejonowego wydał treściwe zarządzenie: „Polecam zawiadomić więźnia…, że nie zezwala mu się widzieć z żoną i dziećmi”. W dniu 27 listopada 1948 r. na drodze Ludwika Marszałka znaleźli się jeszcze członkowie plutonu egzekucyjnego. Sześciu wraz z kapelanem więziennym.
Historia jednak czasami wykonuje Boskie wyroki. W czasie, gdy o 17. 30 padły strzały pod murem wewnętrznym więzienia przy Kleczkowskiej, sędzia Bukowiński cieszył się z urodzin córeczki. Potem była libacja, wspomnienia sukcesu procesowego. Ktoś powiedział jedno zadanie za dużo lub nie w porę, i gotowe. Szybko przypomniano sobie AK-owskie korzenie sędziego. Karne przeniesienie do Warszawy, a wkrótce potem areszt stanowiły tylko początek wieloletniego nękania go pracą agenturalną, na co odpowiadał coraz bardziej upokarzającymi aktami posłuszeństwa. Robił w PRL pewną karierę we wrocławskim PTTK. Zmarł podobno z opinią „duszy-człowieka”.
Wszyscy chcą żyć. Tylko, wbrew pozorom, nie żyje się za wszelką cenę. Zdaje się, że wszystkie decyzje podejmowane przez bohaterów spotkania na ławce przy ołbińskim szpitalu były sprawą wiary w Chrystusa. Dowodzi tego zdanie, które zapisał w pożegnalnym liście do rodziny major Marszałek w listopadzie 1948: „Bądźcie szczęśliwi w Sercu Jezusa i w Nim żyjcie – w Nim się spotkamy”.
Anna Sutowicz