Do najważniejszych należy również naruszanie osadów na morskim dnie – dlatego, że odkłada się w nich wiele zanieczyszczeń. „Tymczasem obecnie prowadzi się coraz więcej przybrzeżnych inwestycji. Przy okazji zgromadzone w osadach substancje – o których sądziliśmy, że tam pozostaną – zaczynają przedostawać się do toni wodnej” – mówi. Skala tego problemu uzależniona jest od intensywności prac związanych z naruszeniem osadów dna Bałtyku, a ich ilość rośnie z postępem technologicznym oraz chęcią i potrzebą zagospodarowania wód naszego morza.
Na stan Bałtyku wpływa też klimat, np. systematyczny wzrost średnich temperatur. Jednym z efektów są obserwowane, coraz intensywniejsze zakwity sinic, które są jednymi z najstarszych organizmów na Ziemi. Są też – podkreśla naukowiec – bardzo odporne. Gdy wzrasta temperatura, szybciej się rozwijają. Choć spływające do morza substancje biogenne im pomagają, to sinice potrafią poradzić sobie bez nich, np. wychwytując azot z powietrza. Dlatego obserwujemy potężne zakwity, które widać nie tylko przy brzegu, ale też w centralnym Bałtyku, gdzie tworzą ogromne, powierzchniowe kożuchy.
Czy to może mieć groźne skutki? „Niestety tak. Zakwity sinic, ale też niektórych innych bakterii czy glonów, powodują kaskadowe reakcje. Kiedy bowiem organizmy te w końcu zaczynają obumierać, opadają na dno a procesy ich rozkładu zużywają cały tlen. Proces kontynuowany jest przez bakterie beztlenowe, które wydzielają toksyczne substancje, takie jak metan czy siarkowodór. W ten sposób rosną beztlenowe pustynie, których na dnie Bałtyku z roku na rok jest coraz więcej. W ciągu ostatnich 20 lat powierzchnia takich terenów w centralnej części Bałtyku zwiększyła się o 150 proc. Te obszary pewnie już pozostaną w takim stanie i będą się rozrastały” – mówi.
Odnowienie tych obszarów i przywrócenie tam biologicznego życia jest – jak zauważa naukowiec – bardzo trudne, ponieważ w Bałtyku woda ma postać stratyfikowaną: jest podzielona na warstwy. Po pierwsze, oddziela je termoklina, co w praktyce oznacza, że woda cieplejsza znajduje się u góry, a zimna na dole. Warstwy te różnią się zasoleniem i praktycznie się nie mieszają. Dolna warstwa nie jest natleniana.
Prof. Kotwicki mówi, że efekty tej sytuacji widać dobrze choćby na przykładzie dorsza – ryby, która składa ikrę w toni wodnej. Jajeczka powoli opadają w kierunku dna i powinny się zatrzymać właśnie we wspomnianej termoklinie, nad gęstszą wodą na dole. Tam wylegają się młode. Beztlenowe pustynie pod nimi uniemożliwiają im jednak dalszy rozwój. Dorsz żeruje przy dnie i nawet te osobniki, które dorosną, na jałowych terenach nie znajdą pokarmu.
Ponieważ dodatkowo ludzie dorsza chętnie łowią – kondycja ławic słabnie. „Choć okresy ochronne przyniosły dużą poprawę, to ryby są coraz mniejsze i mają coraz więcej pasożytów – właśnie z powodu połowów, ale też niedotlenienia wody. Na oceanie sytuacja z dorszem i innymi rybami (np. makrelą) wygląda coraz lepiej. Ale jeśli nie zadziałamy odpowiednio na Bałtyku – dorsz może z niego w końcu zniknąć” – ostrzega ekolog z PAN.
W Bałtyku można też znaleźć związki trujące, np. węglowodory ropopochodne, metale ciężkie czy związki wyciekające z zalegającej na dnie broni chemicznej. Wśród problemów prof. Kotwicki wymienia też zanieczyszczenie plastikiem. „Duża część tych właśnie zanieczyszczeń jest skumulowana w osadach, które teraz często są naruszane przez różne prace konstrukcyjne, w tym budowę farm wiatrowych, układanie rurociągów, rozbudowy portów, czy refulację (zasilanie brzegu piaskiem z większych głębokości). Toksyny trafiają potem do łańcucha pokarmowego. Najpierw pochłaniają je bakterie, rośliny, potem organizmy, które je zjadają. Z każdym kolejnym ogniwem stężenie toksyn rośnie. Nas, ludzi – jako konsumentów – interesują głównie ryby. Nie twierdzę, że nie należy ich jeść; uważam, że warto, ale musimy pamiętać, że każda nasza działalność wywiera potem skutki dla nas samych” – podkreślił.
Morzu szkodzi też podwodny hałas. Jego główne źródła to turystyka, ruch wodny i różnego rodzaju budowy, m.in. wspomnianych elektrowni wiatrowych. Cierpią na tym różne organizmy, np. foki czy odradzająca się, niewielka populacja morświnów.
Jak naukowcy widzą przyszłość naszego morza za 10, 20 czy 50 lat? Będzie można pływać czy poławiać ryby? Będzie w nim życie? „Jednoznacznie stwierdzam, że tak. Nadal będziemy mogli cieszyć się Bałtykiem, ale wiele zależy od nas samych” – mówi prof. Kotwicki. – „Wiele modeli wskazuje jednak na duże znaczenie naszych przyszłych działań, także globalnych, związanych z klimatem. Rozważane są różne scenariusze. Niezależnie od wariantu, zachodzące już teraz w Bałtyku zmiany trudno będzie szybko wyhamować, więc życie w nim będzie trwało, ale się na pewno zmieni. Pojawi się więcej organizmów lepiej przystosowanych do wyższej temperatury i niższego zasolenia, bo ono będzie spadało. Mowa zarówno o organizmach najmniejszych, jak i roślinach i zwierzętach, w tym – o rybach. Mam nadzieję, że odrodzi się populacja. Jeszcze raz podkreślę, kierunek i tempo zmian wciąż są od nas zależne”.
Ekolog zaznaczył, że Morze Bałtyckie jest bardzo młode. „Kiedyś było dużo silniej zasolonym jeziorem i zachodząca dotąd ewolucja całkowicie zmieniła skład flory i fauny. Teraz te zmiany wynikają jednak, głównie z aktywności człowieka. Nie powiedzieliśmy jeszcze o wzroście poziomu morza. (Jak może się podnieść?)”. Lodowce topnieją szybciej niż oczekiwano, morza stają się coraz cieplejsze i bardziej kwaśne, zagrażając zarówno ekosystemom, jak i dobrobytowi ludzi. Jeśli emisja dwutlenku węgla będzie nadal wzrastać, do roku 2100 poziom ten może podnieść się nawet o 60-110 centymetrów. W północnej części Morza Bałtyckiego wzrost poziomu morza jest łagodzony przez podnoszenie się lądu, ale w południowej części wzrost poziomu morza będzie widoczny.
Co trzeba robić, żeby Bałtyk był „zdrowym” morzem? „Teraz jest czas, aby globalnie zacząć działać naprawdę zdecydowanie w kwestii ograniczania zmian klimatycznych – także dlatego, że w różnych rejonach świata pojawiają się wręcz katastrofalne zjawiska. Ryzyko dla społeczeństwa i ekosystemów jest znacznie niższe, jeśli uda nam się zatrzymać emisje gazów cieplarnianych, niż jeśli pozwolimy na ich dalszy wzrost.” – mówi prof. Kotwicki.
„Jeśli chodzi o Morze Bałtyckie, ale też inne akweny i tereny, przemawia do mnie idea nieżyjącego już, amerykańskiego biologia Edwarda Wilsona. Twierdził, że jeśli naturze odda się ok 50 proc. przestrzeni – to ona się sama odrodzi” – powiedział naukowiec. – „Myślę, że wystarczy nawet 30 proc. Skorzystają na tym także ludzie. Na przykład ławice ryb odradzające się w takich rezerwatach na Morzu Bałtyckim będą szukały nowych obszarów i w końcu naturalnie zwiększą obszar występowania o rejony, gdzie będzie można je łowić. Ta sama zasada dotyczy wybrzeża. Niektóre europejskie kraje, np. Belgia, mają je już niemal w całości zabudowane. Polskie wybrzeże jest na szczęście nadal w dobrej kondycji, dwa parki narodowe – Słowiński i Woliński PN oraz obszary Natura 2000 rozciągające się wzdłuż całego wybrzeża. Dla Bałtyku ważne też są zlewnie, czy tereny, z których różne substancje spływają do rzek, a finalnie dostają się do morza. Same rzeki mają kolosalne znaczenie – na przykład nieuregulowane dużo lepiej same się oczyszczają. Troska o Bałtyk wymaga więc działań w większej skali przestrzennej. Zróbmy coś więcej z myślą nie tylko o najbliższej przyszłości. Również formalnie patrząc, według raportu Komisji Helsińskiej wysiłki w kierunku ochrony Bałtyku trzeba zwiększyć”. (PAP)
Nauka w Polsce, Marek Matacz