Maria Dąbrowska, emerytowana nauczycielka języka polskiego. Wiceprzewodnicząca nauczycielskiej solidarności, redaktor gazetki pt: Edukacja. Rzecznik prasowy Dolnośląskiej Solidarności Nauczycielskiej, kolporterka. Dyrektor budowlanki, w której uczyła przed aresztowaniem usunął ze szkoły…bo demoralizowała swoich uczniów.
22 grudnia zgłosiła się na milicję, wedle przesłuchujących, budziła niepokoje społeczne, dostała nakaz odizolowania.
Rzeczowo, krótkimi zdaniami opowiada pani Maria. Czasem zamyśla się, aby przywołać z zakamarków pamięci coś, co wydaje się bardzo istotne. Wówczas nie było żadnych przepisów dla więźniów politycznych (do stycznia 81 roku, wtedy już była w Gołdapi). We Wrocławiu siedziała w „dobrej” celi trzy tygodnie – do około 15 stycznia 81/82 r.
-Dam pani dobrą celę, usłyszała od swojego ucznia-milicjanta, śmiała się. Jak może być dobra cela?! Może być. Może być sucha, na piętrze, z oknem. Dziękuję ci Jasiu, wielokrotnie wspominała tego ucznia z pewnym smutkiem i rezygnacją. Rok później w zimnej, wilgotnej piwnicy siedziała Labuda. Wtedy było mi jej żal, mówi pani Maria. Dziś jest mi wstyd za nią.
Przesłuchanie – co robiłam w poniedziałek 20 grudnia 1981 roku?
-Wiele dobrych rzeczy, byłam na ul. Mazowieckiej, widziałam ten bałagan. Bezrozumne zniszczenie maszyn i urządzeń poligraficznych.
– Kto to zrobił, pyta człowiek bez twarzy.
– Mnie przy tym nie było, zdemolował jakiś idiota, to był najnowszy sprzęt, mógł sobie zabrać… Zaraz po tym dictum bardziej poczułam niż usłyszałam czyjąś obecność. Ciszę przerwał przerażający wrzask przesłuchującego mnie człowieka bez twarzy. – Pani była na zjeździe w Opolu! – zaczęłam się śmiać, starałam się ukryć swój strach, złość. A on dalej. – Co tam pani robiła? – A pan jest pedagogiem? Widziałam jego żyłki na skroniach, napięte jakby zaraz miały pęknąć. – To ja zadaję pytania!!! Krzyk. Zaplanowany. Do dzisiaj to słyszę.
I wtedy zza pleców usłyszałam. – No i jak ci leci? Ta pani jest bardzo pewna siebie. – Taaak zobaczymy. A ja tak się bałam. Kiedy kazali mi pisać tak mocno trzymałam długopis, zaczęłam robić dziury w kartce. Nawet przytrzymanie drugą ręką nie pomagało. Kiedy skończyłam, natychmiast usiadłam na rękach, tak bardzo nie chciałam pokazać strachu. – A pani ojciec to kim był?? – Sędzią wojewódzkim mówię. – No właśnie, z ubolewaniem popatrzyli na siebie, a ja tylko dodałam – przedwojennym.
Tak zapamiętała pierwsze przesłuchanie moja bohaterka.
Wigilia we Wrocławiu
W celi byłam z dziewczyną z Elwro, Ewą. Bardzo płakała, martwiła się o rodzinę i karpie. Bo zabrali ją z domu 23 grudnia. Mówiła, że mąż sobie nie poradzi, że zepsują się karpie, i co to będzie, oni nigdy nie gotowali. A to właśnie od jej męża miałyśmy w celi wigilię taką jak w domu.
Była od resocjalizacji psycholożka. Kiedyś bezwiednie powiedziała nam, że strażnicy nie wiedzą jak z nami postępować, jak się zachowywać w stosunku do politycznych.
Na dwa dni przed wyjazdem (nie wiedziałam dokąd) pozwolili nam wziąć z domu swoje rzeczy. Poprosiłam między innymi o druty i włóczkę, które niejeden raz pomogły mi zachować pion. Wtedy udało mi się przemycić więzienną koszulę. I mam ją do dzisiaj. Sprawdzali, ale jakoś niedokładnie.
Śmieszne rzeczy
Krzyk, hałas, 6 rano, komunikaty. Klawiszka wpada do cel; nie mówiła dzień dobry, a my bezczelne, za każdym razem unisono z przesadnie wyartykułowanym dzień dobry. W efekcie i ona zaczęła do nas po ludzku się odzywać, czyli resocjalizacja była jak najbardziej, ale odwrócona.
Scena z początku stycznia: jeszcze we Wrocławiu. Zmartwiony, spłakany ojciec głośno mówi do syna; co to teraz będzie – ty w więzieniu?!! Na co odzywa się jedna z nas: …ależ co pan opowiada, tu teraz sami porządni ludzie siedzą…
Pozwolili nam wziąć udział we mszy świętej, z radością poszłyśmy do sali, ksiądz już był. I widząc fotografa, bez umawiania, obróciłyśmy się na pięcie i z podniesioną głową opuściłyśmy to miejsce. Służba zgłupiała. Inny rodzaj drobnego zwycięstwa; zaczęłyśmy żądać otwartych cel, nie od razu była zgoda. Musiałyśmy sobie pomóc buntem, jak to w więzieniu, waliłyśmy w drzwi metalowymi rzeczami. Długo.
Podróż
Droga jak w filmie. Z przodu i z tyłu suka, oczywiście na sygnale, wtedy mówiło się na nie dyskoteka, my pomiędzy.
Kiedy więźniarka stawała na światłach dawałyśmy znaki, ludzka reakcja była różna: pokazywali fałkę niby przypadkiem, tak gdzieś koło ucha. Albo pukali się w czoło. Słyszałam też…nie ma się czym chwalić…
Fizjologiczne potrzeby mogłyśmy załatwiać tuż przy drodze, strażnik z karabinem lekko się odwracał.
Gołdapia
Piękny świerkowy las. Trzaskający mróz, wspaniała sceneria i żart żołnierzy przy szlabanie. Zamarłam, kiedy usłyszałam: paszporty proszę.
Przywitały nas stojące na balkonach, Kuroniowa, Gwiazdowa, Walentynowicz, Barbara Trzeciak. Sama solidarnościowa elita. Pytałyśmy jak tu jest – a one – Francja, elegancja. Agnieszka Kocot, zapytała strażników: to gdzie jest portier? – strażnik ryknął – bagaże sama weźmiesz. Noo, nnnie, ja nie mogę, przecież to wysokiej klasy dom wczasowy, więc chyba portier tu jest!
W Gołdapi były radia, jakoś na początku przeoczyli. Myśmy je chowały w najprzeróżniejsze miejsca i było to bardzo skuteczne, bowiem z siedmiu, przez pół roku zabrali nam tylko trzy; więc Wolnej Europy dyżurny pokój słuchał codziennie. Był obowiązek robienia notatek. Z kolei telewizor mogłyśmy oglądać bez ograniczeń. I tutaj też były dyżury, bo któraż z nas dobrowolnie chciała poddawać się katordze słuchania Miecugowa i tych wszystkich panów w mundurach.
To ciekawe, najwięcej politycznych było w transportach z Wrocławia. Tacy wtedy byliśmy, przepraszam – byłyśmy.
Podczas wizyty ważnych z Warszawy; stałyśmy na balkonach (zresztą zawsze jak ktoś przyjeżdżał) i wiwatowałyśmy. Niech żyje ministerstwo niesprawiedliwości, a na drzwiach miałyśmy okolicznościowe hasła; np. rząd zagwarantował nam cele.
W gołdapskim ośrodku kryminalistki mogły pracować w niektórych działach, jedna z nich powiadamiała nas, której kartoteki komendant sobie życzył. Przyznam zawsze nas to trwożyło, chodziły słuchy, że internowane mogą wywieźć do Rosji. W 44 roku w Katyniu, Ostaszkowie, Kozielsku – oni też byli internowani.
Kobiety
Kuroniowa – wyróżniała się. Była damą, miała nieskazitelne maniery. Zastanawiałyśmy się jak mogła związać się z wymiętym Kuroniem. Wydaje mi się, że ją otruli. Zdrowa, piękna kobieta wyjeżdżała z Gołdapi do Darłowa, tam zmarła.
Prycza w pryczę spałam z Agnieszką Kocot, kielczanką i jeszcze jedną wrocławianką, bardzo zapatrzoną w siebie. Ona cały czas mówiła o sobie.
Pod balkonami byli pilnujący nas żołnierze, zaprzyjaźniłam się z kilkoma. Pamiętam pierwszy raz zagadałam jednego: czy wierzy w te bzdury o zabijaniu przez nas dzieci komuchów do lat sześciu? – uśmiechnął się i odpowiedział oczywiście że nie. I to był początek przyjaźni, on mnie poprosił o umożliwienie rozmowy z Walentynowicz, przekazywał nam informacje z naszego kraju. Myśmy z kolei odwdzięczały się herbatą w termosach i kanapkami, trzeba przyznać, że jedzenia miałyśmy sporo. Dbał o to komitet Solidarności przy kurii w Suwałkach, proboszcz gołdapski. Wspaniały oddany człowiek, po wyjściu ufundowałyśmy tablicę upamiętniającą nasz pobyt. Herbaty dla żołnierzy skończyły się, kiedy jeden z funkcjonariuszy to zobaczył. Nakazał żołnierzom pełnić służbę w pewnej odległości. Termosów już nie mogłyśmy rzucać, ale kanapki tak. Kiedyś poprosiłam o antenę do radia. Cóż to był za odbiór.
Miałyśmy „swojego” redaktora Sidorskiego. Pisał o nas w wydaniach ogólnopolskich .”…..” (a była tam jego córka, za bibułę. Piękna, młodziutka, dzielna dziewczyna). Wyśmiewał się z nas, naszej organizacji czasu, z gimnastyki, zwłaszcza z deptaczki (deptała po nas, jak którąś bolał kręgosłup). Sidorski pisze:… „my tutaj mamy tak dobrze, że jedzenie wyrzucamy przez okna…” . Szybko zmieniono nam żołnierzy, ale po dwóch zmianach ucieszyłam się, bo któregoś dnia w drodze do śmietnika (mogłyśmy wyrzucać śmieci bez strażnika), zobaczyłam uśmiechającego się do mnie żołnierza i słyszę „…nie poznaje mnie pani, my jesteśmy wasi chłopcy…”. To było niesamowite, radość ze spotkania była szczególna. To było dobre wojsko, z dobrych katolickich domów, ludzie z charakterem i potrafiący mieć dystans do służby. Nieraz im w myślach dziękowałam, dzisiaj również.
Mówiłam o radiach, były też głośniki, nazwane przez nas kukuruźnikami. Nadawano komunikaty, pewnego razu usłyszałyśmy aby wszystkie radia natychmiast przynieść do komendanta. Któraś wpadła na genialny pomysł, wyrwałyśmy kable z gniazdek i wszystkie kukuruźniki przyniosłyśmy do pokoju komendanta. Było ich ponad 70. Ja byłam w ostatniej dziesiątce. Widziałam jego twarz. Co za rozkosz dla oka widzieć jego twarz. Wkrótce został przeniesiony. Kolejny komendant był bardziej przebiegły. Ogłosiłyśmy kroczącą głodówkę. Co jakiś czas, po trzy dni głodowałyśmy pokojami. Zaskoczył nas, ten nowy komendant, powiedział chcecie głodować, proszę bardzo. Dał nam izolatkę. Przyznam, łatwiej było nam we wspólnocie. To pomagało psychicznie. Byłam bardzo słaba, po jednym dniu już wszystko jedno. Chciało mi się tylko spać. Wiedziałyśmy, że należy pić wodę z solą, ja nie mogłam. Wtedy po raz kolejny przekonałam się o wielkości Walentynowicz. Ta kobieta zarażała nas swoją bezkompromisowością. Kiedy w Nowym Testamencie czytamy…” wasza mowa ma być tak tak, nie nie…”. To właśnie Walentynowicz taka była. Twarda, prawa, bardzo odważna bez względu na konsekwencje. Miała w sobie tyle godności, szczerości. I wiara, autentyczna wiara w Boga Ojca Wszechmogącego. Była przekonana o swojej racji i żaden generał nie był w stanie choćby na milimetr zgiąć jej karku. To od niej czerpałyśmy wolę przetrwania i pokazywania na każdym kroku pięknego hasła dawnego harcerstwa. Bóg, Honor, Ojczyzna. Już wtedy o Wałęsie mówiła rzeczy dzisiaj powszechnie znane a nam trudno było w to uwierzyć. Wtedy poznałam historię jej życia, cudowne uzdrowienie ale nie czuję się uprawniona aby o tym mówić. Jest syn, świadek wielu historii. Wiem, że Anna żyła bardzo skromnie i bardzo godnie, karku przed komuną nie pochyliła. Nigdy. Jeździła do Katowic, do kopalni Wujek, składała tam kwiaty. Najczęściej stamtąd ją zabierano. Przesłuchanie. Aresztowanie. Rytuał.
Porządek
Więźniarki zawsze musiały układać ubrania w tzw. kostkę i codziennie wieczorem sprawdzała nas klawiszka. Zabawne, bo ona wchodząc ryczała do nas kostka a my wygłupiałyśmy się i mówiłyśmy, że nie rozumiemy czego od nas chce. Dopominałyśmy się, żeby nam pokazała, a ona ze złością: – zasrane ineligenty i wychodziła trzaskając drzwiami.
Pobyt
W Gołdapi były możliwości wydostania się na zewnątrz, do lekarza. Nigdy nie robiono nam problemu. Korzystałyśmy z tego nie zawsze z rzeczywistej potrzeby. Po prostu chciało się zobaczyć inny świat, nawet tak mały jak Suwałki. Dentysta i ginekolog to główni specjaliści do których można było bezkarnie się zgłaszać, niektóre poszły jeszcze dalej i zgłaszały się do psychiatry. Udawały, mając nadzieję na zwolnienie ale wiązało się to z przyjęciem na oddział. I zdarzało się, że zwariowały naprawdę. Eskorta była, ale mogłyśmy wejść do sklepów pochodzić po ulicach. Tego brakowało.
Nie wiem czy siedziałam z ubeczkami, jakoś nigdy nie miałam podejrzeń.
Zło wyłazi w sytuacjach ekstremalnych
Była rotacja, mniej więcej 40 wykształconych działaczek i drugie tyle robotnic. Też działaczki. I wszystkie mądre, najlepiej wiedzą, patent na życie w ogóle. Dlatego dość często zdarzały się kłótnie, nawet rwanie włosów. Mój pokój szczęśliwie ominął ten sposób informowania o słuszności i jedynej możliwej drodze. Na samym początku uzgodniłyśmy, że musimy sobie wszystko wyjaśniać na początku problemu i nie dopuszczać do zachowań niegodnych. Nawet prywatne listy pisałyśmy i odczytywałyśmy na głos. Naprawdę się udało.
Żeby zabić świadomość siedzenia, robiłam coś na drutach, jak Helena. Robiłam, prułam, robiłam. Inne czytały, ja nie mogłam się skupić.
Listy
Były ocenzurowane, częściowo zamazane. Ale nauczyliśmy się szyfrować: pogoda piękna, skrzypi za drzwiami, co znaczyło, że ktoś chodzi i pilnuje.
Wspomniałam o elicie. Miałyśmy tam konspiracyjny teatr (wspaniała Halina Mikołajska), wykłady historyczne (profesor Jabłońska z KULu), lektoraty angielskiego już nie pamiętam kto prowadził.
Przekora
Z korytarza wejście do pokoi, wszędzie podwójne drzwi i klucze w drzwiach; przekręcałyśmy, kiedy były apele. Nie miałyśmy zamiaru ani wstawać o 6 rano i meldować się, ani wieczorem. Klucz przekręcony, klawiszki w korytarzu wrzeszczą, a my nic. Poradziły sobie z nami wchodząc któregoś dnia, i po prostu wyjęły klucz. Dlaczego nam do głowy nie przyszło schować go, do dzisiaj nie wiem.
Darłówek
Dziewczyny wywieziono do Darłówka. Mogłyśmy się pożegnać. Basia Trzeciak ułożyła wtedy tekst (żołnierze prosili o niego i tak poszedł w Polskę: Dałeś dupy generale, dałeś dupy.
Jeden dekret twój narodu nie utrupi, policzone są dni WRON-y, Krótka jej żywota nić, miast szlagieru wyszedł z tego wielki pic…)
Kiedy wyjechały, było wyraźne zachwianie w życiu kulturalnym. Najbardziej brakowało Mikołajskiej. Pamiętam jak radziła sobie w tym świecie. Ona nadużywała ordynarnych słów. Wówczas było to adekwatne do sytuacji i ludzi z którymi w cywilu nigdy z własnej woli nie mogłaby się spotkać. Z zakamarków swojej pamięci widzę młodziutką Mikołajską w warszawskim teatrze w Weselu. Jej Rachela, wywołała poruszenie nie tylko w stolicy. Doskonały debiut.
Urlop w maju 82, należało zgłosić się na milicję.
Przyjmuje ten sam człowiek bez twarzy. – Znowu mamy przyjemność się widzieć! – wątpliwą odparowałam. A on w tym samym tonie, – pani świetnie wygląda. Ja – proszę spróbować, może się zamienimy? Wszystkie rzeczywiście świetnie wyglądałyśmy, byłyśmy wypoczęte, opalone, jedzenie o stałych porach, dostarczane również przez kurię i osoby prywatne.
-Skoro pani nie lubi – stwierdza mój przesłuchujący – to proszę napisać, że nie będzie pani prowadzić wrogiej działalności. – Przecież pan wie, że nie podpiszę. – No to pani wraca!!! Wróciłam do Gołdapi, z wiadomościami, z jedzeniem. Mój pokój właśnie zaczął kroczącą głodówkę.
Pierwszy dzień urlopu to oprócz radości z odwiedzin przyjaciół, również stała opieka smętnych panów. Samochód z dwoma typami dyżurował stale w pobliżu domu, a w pierwszych godzinach mojego przyjazdu przyszli z siatką pomarańczy. Przedstawili się mojej mamie jako Francuzi (nie wiedzieli, że mama świetnie mówi w tym języku), proponowali pomoc z nieokreślonej francuskiej instytucji mnie i mojej rodzinie. Uważałyśmy, żeby tylko nie podłożyli nam jakiejś pluskwy.
Orzech
Pomagał, jak to on. Dla rodzin internowanych przywoził rąbankę. Moich rodziców wspierał duchowo. Wzmacniał. Z Frasyniukową podobnie. Nikt z naszej parafii nie był pozostawiony samemu sobie, wiem, że wspierał każdego, kto zwrócił się nawet pośrednio o pomoc. Wrocławianie pomagali modlitwą, uczestnicząc w czwartkowych mszach za ojczyznę.
Lojalka
Namawiali mnie we Wrocławiu przez trzy tygodnie, do czasu wywózki do Gołdapii.
– Podpisze pani, że nie będzie prowadzić żadnej wrogiej działalności i pójdzie pani do domu. – To co robiłam i robię jest zgodne z moim sumieniem, nic złego nie robię a zwłaszcza wrogiej działalności. Rosjan uważam za wielkich ludzi. Wielkiej kultury i serca. Uwielbiam Czajkowskiego, Jesienina, Okudżawę. Szkoda tylko, że nie wszyscy chcą ich poznać. – Pani działa przeciwko sobie, pani bicz sobie kręci, usłyszałam. To byli jedyni ludzie których nienawidziłam i to dodawało mi odwagi. A dzisiaj pogardzam nimi, po tylu latach mam dystans. Jest we mnie coś takiego, że jeszcze im się dziwię. Jak mogli być tacy okrutni, oczy bazyliszka, spojrzenie wwiercające się gdzieś w duszę człowieka. Straszni ludzie.
12 czerwca wyszłam na wolność, wydaje się, że to było w odległym świecie. Ale ciągle musiałam meldować się, wyznaczali mi kolejne terminy, zawsze proponowali lojalkę.
Demoralizowałam swoich uczniów
Przynosiłam bibułę do szkół w których uczyłam. Uczniowie rozprowadzali dalej. Jak pamiętam, społecznicą byłam od zawsze. Wtedy i teraz nie wyobrażałam sobie nieangażowania w sprawy ojczyzny, przecież to nasze alter ego. Wówczas jednak było łatwiej. Spontanicznie się tworzyło z ludźmi którzy tak samo myśleli. Łatwiej było marzyć o wolności, pragnąć jej – pomimo beznadziei a trudniej utrzymać. Wtedy, w Solidarności byłam szczęśliwa. Takiego uczucia nie miałam nigdy wcześniej i nigdy potem. Wstawałam rano i cały dzień mogłam tworzyć. Chciało się chcieć. Z przyjaciółmi dążyłam do tego aby stanowić jedność nauczycielską, rodzicielską i uczniowską. Ówczesny minister chciał inaczej, co z tego wyszło widzimy.
Dzień przed stanem wojennym, byłam na wrocławskim uniwersytecie. Odbyło się ostatnie sympozjum, prowadził dyrektor wrocławskiego III LO. Temat – szkoła autorska. Wspaniały człowiek mający kapitalne pomysły, udane zresztą, bowiem szereg z nich wprowadził w swojej szkole. Powrócił do przedwojennej metody i zatrudniał nauczycieli akademickich w liceum. Dziś kilka klas może się poszczycić, że matematyki, logiki uczył ich sam prof. Duda. Dla nauczycieli było to dość kłopotliwe, ale za to jaki poziom?!!!
Razem z dr Franciszkiem Nieckulą pisaliśmy książkę. Charakter narodowy i religijny, od początku państwa polskiego do XX wieku. Przerwał nam stan wojenny, moje internowanie. Nie wróciłam już do tekstu. Niczego nie żałuję.
Wspomnień wysłuchała Małgorzata Paw