O wyższości Brystygierowej nad Błaszczakiem. Omamy Jacka Żakowskiego

zakowski.jpg

Jacek Żakowski we właściwym sobie protekcjonalno-chamskawym stylu odniósł się w „Gazecie Wyborczej” do komentarza Michała Karnowskiego. Michał uznał jego komentarz o tym jak to za winy pisowskich ojców będą cierpieć dzieci i wnuki, za zachętę do glanowania tychże dzieci i wnuków.

Moim zdaniem taka była intencja Żakowskiego, choć nie przeceniałbym skutków akurat jego pisaniny. Takie są czasy, takie nastroje, i bez niego pewnie do różnych niemiłych sytuacji by dochodziło. Odkąd pod wklejonym przeze mnie na Facebooku (niebacznie, więcej tego nie zrobię) zdjęciem mego chrześniaka z pierwszej komunii pewien reżyser, znany głównie z pisofobicznych tyrad w Internecie, zadał pytanie, czy nie trzeba będzie go bronić jako dziecka resortowego, spodziewam się wszystkiego najgorszego.

Ale że Żakowski operuje zazwyczaj łomem, to prawda. W swojej odpowiedzi wypiera się odpowiedzialności, równocześnie obraża po raz nie wiadomo który nie tylko Karnowskiego, ale wszystkich zwolenników obecnego obozu rządowego. Zatem robi to co zawsze. Po to aby wieczorem w lustrze obejrzeć z dumą twarz światłego Europejczyka. Mnie jednak w tym komentarzu zaintrygowało go innego.

Równocześnie Żakowski pyta Karnowskiego, co sądzi o najświeższej wypowiedzi prezydenta Dudy dla TVP Historia: „Panie Michale, ujmie się pan za prawnukami?” Formułuje też własną ocenę. „Teza że krytyka pisowskiej historiografii wynika z dziedzictwa złej krwi, to pomówienie tworzące fałszywe podziały i krzywdzące dzieci, wnuki, prawnuki”.

Ustalmy najpierw, co powiedział prezydent.

Dzieci i wnuki zdrajców Rzeczpospolitej, którzy tutaj walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk. W różnych miejscach – w mediach, w biznesie. Oni nigdy nie będą chcieli żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną.

Była to skądinąd tylko część dłuższego wywodu, niemniej wyrwana z kontekstu budzi teraz grozę w mainstreamowych mediach i w sieci.

Mnóstwo ludzi uznało ją za dowód na uznawanie przez prezydenta jakiejś logiki zbiorowej odpowiedzialności. Ale przecież Andrzej Duda nie twierdzi, że komunistyczne zbrodnie pomniejszają wyłącznie ci co wywodzą się z komunistycznych „elit” (przykładowo, ja broniłem Żakowskiego, gdy go Dorota Kania zaliczała do resortowych dzieci jako syna pracownika WAT, on pomniejsza zbrodnie tylko z ideologicznego zacietrzewienia). Co więcej, prezydent nie powiedział też, że wszyscy potomkowie dawnych ubeków i sekretarzy mają w tej sprawie jednakowe nastawienie. Tym bardziej zaś nie sformułował żadnego pomysłu aby tych ludzi skądkolwiek eliminować czy dyskryminować. Niczego takiego w tej wypowiedzi nie ma.

On powiedział rzecz oczywistą. Kształt polskich elit jest taki, że dzieci katów miały przez lata lepszy punkt startu niż dzieci ofiar, więc jest ich, nawet teraz, nieco więcej na eksponowanych szczeblach społecznej drabiny. To się owszem wyrównuje, ale powoli. Trudno kwestionować fakt, że wielu tych ludzi wykorzystuje te miejsca dla bagatelizowania jeśli nie tuszowania rozmaitych zdarzeń, relatywizowania rozmaitych ocen. To się także zmienia, dzięki IPN-owi chociażby, ale jeszcze kilka lat temu ta debata była cokolwiek zdeformowana.

Dam konkretny przykład. W swojej najnowszej powieści „Zgliszcza” pokazuję postać autentycznego i prominentnego funkcjonariusza warszawskiej UB, a potem ideologa SB, który niszczy pewnego młodego AK-owca. Historia jest prawdziwa w każdym szczególe, oparta na autentycznych dokumentach. Córka owego pana była w latach 90. prominentną dziennikarką, bynajmniej nie neutralną, gdy przychodziło debatować o zaletach i wadach peerelowskich fachowców. Prawidłowość społeczna i psychologiczna, można by rzec normalka. Takich przykładów każdy z nas zna sporo. Mamy nie opisywać takich sytuacji, bo Żakowski się obrazi?

Ale w tym jego wywodzie jest jeszcze jeden kuriozalny smaczek. Stawia on znak równości między domniemanym szykanowaniem dzieci i wnuków komunistycznych oprawców i traktowaniem dzieci czy wnuków pisowskich polityków a nawet zwolenników tej partii. Krótko mówiąc tu syn Brystygierowej, tam syn ministra Błaszczaka. Podobne zjawisko.

Można w tym widzieć efekt paranoicznej bez mała wizji obecnej władzy jako krwawej dyktatury. Żakowski jest czołowym heroldem takiego rozumowania. Nie ma śmiesznej analogii czy skojarzenia, którego by już nie ogłosił.

Ale możliwa jest też interpretacja odwrotna. Kilka lat temu przy okazji dyskusji o książce Artura Domosławskiego na temat Ryszarda Kapuścińskiego tenże Żakowski uwalniał peerelowskiego dziennikarza od wszelkiej odpowiedzialności snując analogie między wiernością PZPR a wiernością… PO. Okazało się, że posiadająca monopol władzy, totalitarna partia jest dla niego tym samym, czym obecne partie demokratycznej Polski.

A ponieważ PiS normalną partią już teraz z pewnością dla Żakowskiego nie jest, bycie synem Błaszczaka jest czymś o wiele mniej strasznym niż bycie synem Brystygierowej. Jest to wizja tak kuriozalna, a powiedziałbym, że i tak haniebna w zrównywaniu politycznych pretensji z rozliczaniem zbrodni, że nawet nie cała totalna opozycja ją podziela. Ale między Czerską i redakcją „Polityki” jest ona wciąż nad wyraz popularna. Cóż, każdy ma takie omamy, na jakie solidnie zapracował.

źródło: wpolityce.pl

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj