Władysława Kamińska: Ukraińcy na każdy dzień roku mieli inny rodzaj tortur

Władysława Kamińska, ur. 1932 w Kolonii Jaminie, koło Łucka na Wołyniu. Uciekała przed siepaczami ukraińskimi, przyrzekła sobie, jeśli kiedykolwiek wyjdzie za mąż i urodzi syna, nada mu imię Włodzimierz na cześć 11-letniego chłopaka który uratował życie jej mamy, kiedy razem uciekali przed Ukraińcami.

Chciałabym żeby to co powiem przeszło do historii, ponieważ coraz mniej jest świadków, którzy przeżyli tragedię w 1943 roku. To było ludobójstwo ale szczególne. W Katyniu Sowieci naszym żołnierzom strzelali w głowę, a nas zarzynano narzędziami gospodarskimi na 365 sposobów. Ukraińcy na każdy dzień roku mieli inny rodzaj tortur. Ukraińcy ludzi przecinali piłą na pół, wrzucali do ognia. Niemowlęta rozdzierali za nóżki albo rzucali głową o mur. Lubili je przybijać za języczek do stołów. Ciężarne kobiety miały rozcinane brzuchy, dzieci wyrywano a do rany wkładano koty. Straszliwe męki przeżywały młode dziewczyny. Zbiorowe, perwersyjne gwałty były codziennością.

Ukraińcy na moją rodzinę napadli 22 marca 1943 roku w południe. Drogą obok domu przejeżdżał konny wóz. Widać było tylko woźnicę, reszta leżała na wozie przykryta sianem. W pewnej chwili usłyszeliśmy krzyk brata: uciekajcie, to napad. On był jeszcze na podwórzu, a reszta rodziny, razem z naszą ubogą sąsiadką Drohomirecką i jej synem zasiadała do obiadu. Wybiegliśmy w kierunku polskiej wsi Pendyki, od nas w linii prostej mogło być około 3 kilometrów. W Pendykach były  oddziały samoobrony. Rozbiegliśmy się nieco, bo na polu leżał śnieg. Mój ojciec chory na astmę, może po 200-300 metrach musiał się zatrzymać. Było to pod domem sąsiada Ukraińca Saszy Wołoszyna. Dziewczynka, która nieopodal schowała się w chruście słyszała rozmowę: Sasza, dlaczego chcesz mnie zabić? Dlatego, że jesteś Polakiem, ale że byłeś dobrym sąsiadem, to oszczędzę ci tortury. Sąsiad zastrzelił ojca z bliska. Widziałam potem jego ciało ze zmasakrowaną połową twarzy. Ponoć była to rozrywająca kula, dlatego widok był taki straszny.

W czasie ucieczki kula świsnęła mi koło głowy zrywając czapkę, drewnianych bucików już dawno nie miałam na nogach. Wkrótce zobaczyłam swoją siostrę, która leżała przy strumieniu, był bardzo bystry i nigdy nie zamarzał. Ocuciłam ją, bo ogłuszyła ja jedna z kul i razem już dobiegłyśmy do kolonii Pendyki. Znalazł się też młodszy brat. Natomiast moja mama, pani Drohomirecka i jej syn dobiegli do zabudowań Majorów, zdołali ukryć się w stodole. W zasadzie obie panie uratował Włodek, syn pani Drohomireckiej, który podsadził i przerzucił przez otwór w stodole najpierw moją mamę, potem swoją i na końcu sam wskoczył do środka. W chwilę później na podwórzu byli już Ukraińcy ale na szczęście nie było tam śniegu, tylko rozdeptana maź, więc nie widzieli naszych śladów. Stodoła była zamknięta i nie kazali gospodarzowi jej otwierać.

Przez 60 lat szukaliśmy się z Drohomireckimi, udało się niedawno, mieszkają w Olsztynie ale Włodkowi nie mogłam już podziękować. Zmarł, zanim się odnaleźliśmy.

Artykuł powstał dzięki pomocy Fundacji KGHM Polska Miedź

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj