Rozalia Zygarlicka: Biedni ludzie dopiero w zamknięciu pojmowali gdzie są i co za chwilę się wydarzy

Rozalia Zygarlicka

Rozalia Zygarlicka, ur. 1920 w Bełżcu, jej mąż, w listopadzie 1941 roku wraz z 19 innymi przymusowymi robotnikami z Bełżca pracował przy budowie nowego obozu zagłady. Polacy byli pilnowani przez kilku SS-manów i Ukraińców w służbie niemieckiej. Mąż Zygarlickiej mówił, że kładą szalunki pod drewniane baraki wzdłuż bocznicy kolejowej.  Zwolniono ich po po świętach Bożego Narodzenia a prace kontynuowali Żydzi, których zagazowano jak tylko ukończyli budowę. Było to w końcu lutego ’42.

Kilka tygodni później obóz zapełnił się transportami żydowskich więźniów. W tygodniu najmniej były trzy, zdarzało się i więcej. Rampa mogła pomieścić 20 wagonów i tyle ich przyjeżdżało. Swoje ofiary biegiem prowadzili w kierunku komór, po drodze była rozbieralnia, dezynfekcja i łaźnia. Biedni ludzie dopiero w zamknięciu pojmowali gdzie są i co za chwilę się wydarzy. Zagładę zawsze zaczynano od mężczyzn. Robili to przez połączenie stałej komory gazowej z silnikiem spalinowym. Ludzie umierali przez zaczadzenie w straszliwych męczarniach nawet przez 30 minut. Szacuje się, że Niemcy w ten sposób uśmiercali nawet 5 tysięcy osób dziennie, ogółem mogło być ponad 200 tysięcy Żydów. Ostatni transport wjechała tam w grudniu 1942 roku. Niemcy aby szybko pozbyć się śladów zbrodni palili ludzi układając ich na stosach. Było ich cztery, niektórzy mówią o pięciu. Daje to kolejną szacunkową liczbę – 430 do 500 tysięcy ciał. Mieszkańcy całymi miesiącami czuli w powietrzu tłusty, czarny tłusty dym. Kości mieli w maszynkach i rozsypywali na miejscu.

Nie było wiadomo co dzieje się w obozie, tuż przy nim był las i miejscowi chłopcy wdrapywali się na sosny aby podejrzeć coś z góry. Nie było czym oddychać, był straszliwy odór palących się ciał i duża łuna ognia.

Pewnego dnia Niemcy zlikwidowali cały obóz, co mogli to spalili resztę wywieźli. Wiedzieliśmy, ze dzieje się coś nietypowego, bo ustały transporty, nie było smrodu palonych ciał, tylko łuny ognia było widać. Obóz  był zamaskowany i pilnowany przez strażników. Poszliśmy tam dopiero po paru dniach, jak zupełnie nie było żadnych oznak z obozu. Było czyściutko, nawet zagrabione. To było niesamowite, gdybyśmy nie widzieli tych transportów, nie czuli straszliwego odoru palonych ciał, to trudno było zauważyć co tu się jeszcze niedawno działo.

Artykuł powstał dzięki pomocy Fundacji KGHM Polska Miedź

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj