Nie da się ukryć, że Komisja Europejska jest ostatnio bardzo zajęta: mobbingowaniem Brytyjczyków, propagowaniem ezoterycznych bzdur jak ochrona klimatu, ratowaniem banków i Grecji, a wraz z nią euro oraz wymuszaniem na Polsce, Węgrzech i Czechach przyjmowania tzw. uchodźców według ustalonego na jesieni 2015 r. systemu kwot. Do tego ostatniego zadania Komisja podchodzi ze szczególnym entuzjazmem.
Tak dowiedzieliśmy się z wywiadu, którego szef KE Jean-Claude Juncker udzielił niemieckiemu dziennikowi „Suddeutsche Zeitung”, że istnieje coś takiego jak „pierwotna misja UE”. A tą pierwotną misją jest przyjmowanie „ludzi o innym kolorze skóry bądź wyznaniu”. Czyli stworzenie – jak trzeba siłą – społeczeństwa wielokulturowego. Na tym jednak nie koniec. Juncker zasugerował dalej, że wobec odmowy państw Europy Środkowo-Wschodniej przyjmowania tzw. uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu przyjęcie tych państw do Unii „było błędem”.
Nie jest to pierwszy raz, że takie słowa padają z ust przedstawiciela brukselskiego establishmentu. Były już propozycje objęcia nadzorem, groźby zamrożenia funduszy unijnych, uzależnienia wypłat tych środków od przyjmowania imigrantów i szereg innych posunięć, które miały wywołać u wyżej wymienionych krajów co najmniej poczucie wstydu, jeśli nie strachu. Wszczęcie procedury dyscyplinującej wobec Polski, Czech i Węgier to kolejny element strategii opartej na przekonaniu, że „jeśli presja będzie wystarczająco silna w końcu się podporządkują”. A jeśli tylko jeden się ugnie, to pozostali będą zmuszeni za nim pójść. To dlatego na ławie oskarżonych znalazły się Polska, Czechy i Węgry, a nie Słowacja czy Austria, które także odrzuciły relokację. Jest to bowiem idealna okazja by rozbić Grupę Wyszehradzką.
Pobrzmiewa w tym idea, że Polak, Czech czy Węgier, jak chce być uznany za Europejczyka całą gębą, musi być bezkrytycznym wyznawcą zespołu właściwych poglądów na rolę swojego kraju w Europie. Jego europejskim obowiązkiem jest klakierstwo wobec wszystkich pomysłów najrówniejszych wśród równych państw UE, to znaczy Niemiec i (czasami) Francji, okazywanie uczucia zażenowania, gdy jakiś wykolejeniec bełkoce coś o interesach narodowych czy bezpieczeństwu, domaganie się od obywateli wzniesienia się ponad przyziemne racje i szybowania w przestworzach europejskiego idealizmu.
Jeśli nie chce się podporządkować musi się liczyć z tym, że dostanie od Junckera, Timmermansa czy Schulza po głowie maczugą „solidarności” i jedynych słusznych unijnych „wartości”. Wszystko oczywiście w imię humanitaryzmu, nowej religii Europejczyków na zachodzie, którą przyjęli po tym jak odwrócili się od Boga. Tyle, że w tym wszystkim nie chodzi o żadne względy humanitarne, o los biednych ludzi o „odmiennym wyznaniu i kolorze skóry” tylko o czystą politykę, czytaj: interes Niemiec.
Berlin wymyślił mechanizm relokacji– jak można przeczytać w najnowszej książce Robina Alexandra, dziennikarza „Die Welt”, pt. „Die Getriebenen” (Pod presją-red.) – po tym jak Angela Merkel podjęła brzemienną w skutkach decyzję o otwarciu granic dla napierających do Europy imigrantów. Zdaniem Alexandra stało się to dlatego, że ani pani kanclerz ani szef MSW Thomas de Maiziere nie chcieli wziąć politycznej odpowiedzialności za zamknięcie granic i za tym idące brutalne odparcie tzw. uchodźców na tych granicach przez żołnierzy Bundeswehry.
Autor „Pod presją” twierdzi, że zamknięcie niemieckich granic było już de facto postanowione i odpowiedni rozkaz dla straży granicznej podpisany. Tyle, że zabrakło politycznej woli, by go wykonać. Merkel była przekonana, że wyborcy nie wybaczą jej obrazków w telewizji pokazujących brutalne traktowanie imigrantów przez niemieckich żołnierzy. Sama wprawdzie powoływała się na względy humanitarne, a podczas jednego z telewizyjnych wywiadów uroniła nawet kilak łez, ale jeśli ktoś uwierzył, że „żelazna kanclerz” nocami płaczę nad losem uchodźców, jest naprawdę naiwny. Jedyne nad czym Merkel płacze to spadające słupki poparcia. I tak należy odczytywać jej ówczesną decyzję.
Gdy na przełomie lat 2015/16 fala imigrantów zamieniła się w chaos, znów należało znaleźć jakieś rozwiązanie, by uspokoić niemieckiego wyborcę. Takim pomysłem była relokacja według kwot. Miało to odwrócić uwagę od odpowiedzialności Niemiec za zaistniały kryzys oraz od izolacji Berlina w kwestii uchodźców. Szwecja i Dania zamknęły wówczas swoje granice, a Austria wprowadziła górny pułap dla uchodźców – 37,5 tys. rocznie. Miało powstać wrażenie, że mimo oporu pozostali członkowie UE zaakceptowali jednostronną decyzję Niemiec, która doprowadziła do ogromnego napływu uchodźców do Grecji i Włoch i się z nimi solidaryzują.
Zaangażowanie w kwestię uchodźców KE wynika przy tym z tego, że pomysłodawcą mechanizmu relokacji był – jak piszę dr Marek Cichocki na łamach „Rzeczpospolitej” – Martin Selmayr, prawa ręka Jean-Claude’a Junckera, szara eminencja Komisji, człowiek znany i ceniony w Berlinie za swoje zdolności kreatywnej interpretacji prawnej traktatów UE.
Nie jest przy tym ważne, że system relokacji nie działa w praktyce, że nawet takie kraje jak Francja przyjęły w ramach tego mechanizmu zaledwie 160 imigrantów. W Niemczech zbliżają się wybory, więc znów trzeba przykręcić śrubę, by niemiecki Michel (jak pogardliwie nazywa się za Odrą tzw. przeciętnych obywateli) miał wrażenie, że jego rząd prowadzi właściwą politykę. Stąd procedura dyscyplinująca wszczęta przez KE wobec Polski, Węgier i Czech. Trzeba się przygotować. Trzeba mieć na podorędziu winnego. Tym bardziej, że obecny mechanizm był obliczony na dwa lata i dobiega końca we wrześniu br.
Oczywiście, że Polska mogłaby – jak niektórzy argumentują- się ugiąć i przyjąć nawet jeśli nie te 7 tys., na które zgodził się poprzedni rząd Ewy Kopacz, to chociaż 100. Tyle, że niewiele by to pomogło. Czechy przyjęły kilkunastu uchodźców w ramach mechanizmu relokacji, a i tak znalazły się na pręgierzu KE. Nie chodzi tu bowiem wcale o liczby. Tylko o zasadę. Mechanizm postanowiony na jesieni 2015 r. jest dobrowolny. Dopiero w połowie ubiegłego roku rozpoczęły się dyskusje na forum UE nad tym, by uczynić z niego mechanizm wiążący. Wcześniej mówiono zaledwie, że wszystkie kraje „powinny” w nim uczestniczyć. Obecnie dyskutuje się już nawet nad tym, by z mechanizmu dobrowolnego i tymczasowego zamienił się w system przymusowy i stały.
Nie ma więc żadnych powodów, by sądzić, że Polska mogłaby cokolwiek uzyskać uginając się w tej kwestii przed żądaniami Komisji. Mechanizm relokacji nie zyskał poparcia wszystkich krajów członkowskich UE, co jest sprzeczne z zasadą jednomyślności w Radzie Europejskiej. Mimo tego został przegłosowany. Stały mechanizm może zostać przepchnięty tą samą metodą. Przyjmiemy stu, a potem i tak będziemy musieli przyjąć 7 tys., a potem kolejne tyle. I tak w nieskończoność. Nie należy też lekceważyć presji wywodzącej się z Grecji i Włoch, które chcą się pozbyć co najmniej części uchodźców ze swoich obozów.
Nie jest przy tym tajemnicą, że oba kraje nie zrobiły nic, i wciąż niewiele robią, by chronić swoje granice, czyli zewnętrzne granice UE. Także dlatego, że uchodźcy są wygodnym narzędziem nacisku na UE, a przede wszystkim Niemcy, od których Grecja się całkowicie finansowo uzależniła. Do Włoch przybyło w 2016 r. aż 180 tys. imigrantów, głownie z Afryki. To o 30 tys. więcej niż rok wcześniej. Oba kraje nie radzą sobie także z deportacjami nielegalnych imigrantów, bez szans na azyl, do ich krajów pochodzenia. W 2016 r. deportowali zaledwie 3670 osób. Wszystkie kraje docelowe imigracji w UE od 2016 r. mówią o zwiększeniu deportacji. W rzeczywistości jednak tego nie robią, jak dowodzi niemiecki dziennik „Die Welt”, powołując się na badanie Europejskiej Inicjatywy Stabilności (ESI). Niemcy deportowały według ESI w ubiegłym roku zaledwie 7451 imigrantów. „Wielka ofensywa deportacyjna to iluzja” – twierdzi think tank. Z 14 tys. Nigeryjczyków, którzy ubiegali się w ubr. w Niemczech o azyl, tylko 120 zostało odesłanych do ojczyzny.
Za nieudolność, polityczne kalkulacje i kurczowe trzymanie się modelu wielokulturowości innych mają płacić kraje Europy Środkowej i Wschodniej, który się takiemu podejściu do kwestii migracyjnej od początku sprzeciwiały. Mamy wykazać się podobną hipokryzją jak Komisja Europejska i przyjąć uchodźców, którzy u nas nie chcą przebywać i szybko uciekną do Niemiec czy Szwecji. Mamy udawać, że tego nie wiemy i robić dobrą minę do złej gry. Licząc na to, że nam odpuszczą i łaskawie nie narzucą nam kolejnych. Mamy być solidarni z tymi, którzy z nami solidarni nie są (vide Nord Stream2). Jeśli coś jest dobrowolne, to nie może być przymusowe. A czym innym niż przymusem są groźby kar finansowych ze strony KE?
źródło: wpolityce.pl